Przypomniała mi się myśl Brené Brown: jeśli negatywnie oceniamy przyjmowanie pomocy, w głębi ducha oceniamy też negatywnie jej ofiarowywanie. Zatem jeśli nie potrafię przyjąć czyjejś pomocy, nie potrafię też pomagać: czysto bezinteresownie, z serca, pomagać w pełni – tak to dziś rozumiem.
Ale jakże trudno mi pomoc przyjąć – tak łatwo być w pozycji dającego, tak trudno zaś w położeniu kogoś, kto potrzebuje wsparcia. Bo nagle przestaję mieć kontrolę nad przebiegiem zdarzeń, nagle wydarzenia przerastają mnie i jestem zmuszona poddać się ich biegowi, poddać się i zdać na lekarzy, dokonania farmacji, a chciałabym, tak chciałabym być zawsze silna, zawsze sobie radzić, mieć kontrolę nad własnym życiem, ciałem, stanem mojego umysłu. Tak dojmujące jest poczucie porażki, gdy, kiedy już myślałam, że wychodzę na prostą, znów wracam do punktu wyjścia, jak ten Syzyf, podejmuję kolejne próby, które kończą się fiaskiem, padam na glebę i znów boli. Choć nawet może nie do końca i nie zawsze wiadomo dlaczego tak się właśnie dzieje.
Leżenie na glebie boli. Przyznanie się przed sobą i przed innymi, że sobie nie radzę, że jestem słaba, krucha, a może nawet zbyt delikatna, jest niezmiernie trudne – tak mocno jestem przywiązana do tej zaradnej, rezolutnej części mojej natury. Trudno jest mi być tą nieidealną, zagubioną, przestraszoną, nazbyt wrażliwą mną – bo czy ktoś tę mnie zaakceptuje?Strach przed odrzuceniem każe się schować i odizolować – tak, jak to czynią śmiertelnie chore zwierzęta. Ale choćbyśmy nie wiem jak próbowali się chować, nasze strachy nas zawsze znajdą. Choćbyśmy nie wiem gdzie próbowali uciekać, nasze lęki nas zawsze dogonią. Gdziekolwiek jestem.
Nie wiem, jak to zrobić, by otworzyć się na przyjmowanie tego, co trudne i na przyjmowanie pomocy wtedy, gdy jest mi niezbędna, bo nie jestem już w stanie sama sobie poradzić. . Nie potrafię zaakceptować w sobie słabości. Gdy już jestem zmuszona przyjąć pomoc, mam poczucie winy, jak gdybym zaciągała jakiś dług, który powinnam spłacić i czuję konieczność oddania światu tego, co otrzymałam, choćby w jakiejś innej formie. Ale przecież nikt tego ode mnie nie oczekuje – może wystarczy po prostu wdzięczność? Za to, że kiedy naprawdę potrzebuję pomocy, zawsze znajdzie się ktoś gotowy mi jej udzielić, nawet jeśli to ktoś mi zupełnie obcy.
W tym wszystkim jest nadzieja, że to, co trudne, mija, bo za każdym razem – prędzej czy później – wracam do równowagi – dzięki pomocy innych, własnej pracy i dzięki czasowi, który leczy rany. I dobrze doświadczyć, że nawet z dala od bliskich, choć jest trudno, da się przeżyć to, co akurat przeżyć przychodzi. Na przekór wyobrażeniom, że przecież się nie da, że dotkliwie wtedy odczuwane oddzielenie od najbliższych przykuje mnie do łóżka i nie pozwoli wstać. Ale jednak okazuje się, że wszystko z czasem mija i życie znów powoli nabiera kolorytu. Dobrze jest wiedzieć, że ból wybrzmi i się skończy i po jakimś czasie wraca spokój, radość i poczucie humoru. Nieśmiało, ale pewnie. Jak dobrze móc się o tym przekonać. Gdybym mogła sobie to zakodować w pamięci, może łatwiej by mi było przechodzić przez trudne momenty, bo świadomość końca danego doświadczenia zapewniłaby mi może większy spokój i zgodę na to, co się dzieje, co umożliwiłoby, być może, szybszy powrót do zdrowia. Wszystkiego się uczymy, choroby również. Podobno choroba nie odchodzi, zanim nie nauczy nas tego, czego ma nas nauczyć. No i nadal się uczę, tak to już jest. To trochę jak wycieczka górska – wydaje ci się, że już widzisz szczyt, że on już jest tuż tuż, ale im dalej idziesz, tym lepiej dostrzegasz, że do szczytu jeszcze daleko. Za każdym razem jednak w końcu do szczytu docierasz. Idę więc dalej z nadzieją, że kiedyś dotrę do mojego osobistego szczytu. A tymczasem ucieszę się kolejnym dniem z bliskimi, leniwie, w rytm odpoczynku, biegnącym, wycieczką do lasu, powrotem słońca zza chmur, resztkami lata, chwilą ciszy i wytchnienia z samą sobą i tym, co dzisiaj możliwe.