Pożegnanie lata

IMG_4492Gdy koła samolotu dotykają norweskiej ziemi, zawsze czuję w sobie mimowolny uśmiech. Jestem z powrotem. Tym razem jednak zaciągnął się za mną, niczym jakaś burzowa chmura, jakiś niewypowiedziany, nienazwany smutek. Pomimo radości z powrotu do mojego kącika na ziemi. Przywitało mnie słońce i resztki ciepła wyjątkowo ciepłego lata, które trzeba by chyba nazwać latem stulecia…ale mimo to smutek mnie nie opuszczał, co budziło moje zdziwienie i lekki niepokój. Bo nie znam przyczyny, bo nie rozumiem, bo to może sytuacja odbiegająca od tak zwanej zdrowotnej normy…a co, jeśli nie będzie chciał minąć, jeśli rozrośnie się jak rak?Instynktownie chciałam się go pozbyć, odrzucić, uciec, ale jednocześnie czułam, że to nie tędy droga…Czy jeśli widzimy płaczące dziecko, przechodzimy obojętnie lub umniejszamy skalę problemu, mówiąc, że nic się nie stało? Czy też przeciwnie: przytulamy, jesteśmy obok, rozmawiamy, dodajemy otuchy?Podobnie wobec samej siebie – czy naprawdę chcę przymykać oczy, przechodzić obojętnie, udawać, że nic się nie stało, mówić do siebie “nie przejmuj się”, czy też wybiorę pozostać przy sobie, niezależnie od tego, jak się w tym momencie czuję, pozwolę sobie uznać moje uczucia, sama się sobą zaopiekować. Przecież tego właśnie potrzebuję – zadbać o siebie. Mam wybór, czy pozwolę moim uczuciom istnieć, czy pozwolę sobie je czuć, zamiast wypierać i spychać je do podświadomości, “bo przecież nic się nie stało”, bo skoro nie rozumiem, skąd się wzięły, to po co się nimi zajmować…

Nie wiedziałam, skąd wziął się ten smutek – do czasu pewnej rozmowy, kiedy wypłynęła ze mnie szeroka rzeka zranień i rozczarowań, których wcześniej nie dopuszczałam do głosu. Czasem dopiero w mowie lub w piśmie nagle ujawnia się dla mnie to, co ukryte, nawet przede mną samą. I wydaje mi się , że nie chodzi o to, by zagłębić się w tych emocjach jak w głębiach oceanu, zanurzyć się i całkowicie im poddać, ale o to, by dopuścić je do siebie, pozwolić im być, pozwolić sobie je czuć i je nazywać, uznając jednocześnie, że właśnie wtedy było mi trudno. Lub teraz jest. I może jeśli zawiodłam się po raz kolejny, może nie warto liczyć na to, że coś się zmieni. Może czas zaakceptować to, co jest i nie czekać na to, co niemożliwe. Może czas nauczyć się wyrażać siebie z potrzeby zadbania o samą siebie, nawet jeśli inni nie będą tego rozumieć. Przecież nikt nie powiedział, że rozumieć będą. I przecież wcale nie muszą. To tylko ja potrzebuję nauczyć się nie opuszczać siebie w potrzebie. Zostawić to, co nie działa na moją korzyść i zwrócić się tam, gdzie świat ma mi coś do zaofiarowania.

Na szczęście wszystko przemija. Powszechnie negatywnie nacechowane zjawisko, jak przemijanie, tak naturalne, ale cieszące się złą sławą i brakiem społecznej aprobaty, pozwala nam przecież na to, by coś w końcu się zakończyło, odeszło, minęło. Dzięki niemu mija nie tylko to, czego się kurczowo trzymamy i czego z rąk nie chcemy wypuścić, ale też to, co trudne, mija ból ciała i ducha, po czym z czasem wraca nam radość życia. Może aby mogła zaistnieć radość, potrzebuję pozwolić sobie na uczucia skrajnie odmienne: na smutek i ból, na złość i frustrację, na zagubienie i strach – może dopiero wtedy, gdy dam im przestrzeń i pozwolę je sobie odczuć, gdy je poczuję i pozwolę im odpłynąć – może dopiero wtedy pojawi się wolna przestrzeń – przestrzeń na radość, na spokój, zadowolenie, spełnienie. Brené Brown mówiła w jednym z TED talków, że nie możemy selektywnie tłumić uczuć – jeśli tłumimy smutek, tłumimy też radość. Takim doskonałym przykładem, że potrzebne nam są rozmaite stany uczuciowe, przypływy i odpływy, jest cykl kobiecy. Potrzebujemy czasem zwolnić i zagłębić się w emocjonalną fazę oczyszczania, by potem wrócić do sił i zwiększonej aktywności. Ciało i jego hormonalna natura zmusza nas do tego, by zwolnić. Może też o to chodzi – by zatrzymać się, poczuć, co się z nami dzieje – bez tego biegniemy na oślep, zapominając o odpoczynku i dbaniu o siebie, dopóki nie zatrzyma nas, na przykład, choroba. Może więc powinnam podziękować za ten smutek, bo to oznacza, że czuję, że słyszę, że ciało chce coś powiedzieć, że daje znak, by przyjrzeć się własnym potrzebom, mówi, kiedy chce zwolnić i przy kim czuje się dobrze, a przy kim – wręcz przeciwnie – nie jest w stanie odpocząć… Mówi, że czegoś potrzebuje, że za czymś tęskni lub od czego chce się odsunąć. Najwyższy czas, by reagować, by sięgać po to, co mi służy, a odsuwać się od tego, co mnie tylko bardziej przytłacza. Dla mojego własnego dobra. Nawet jeśli jest mi przykro, że jestem zmuszona się odsunąć. Bo czasem przy tym, co nas rani, czujemy się – paradoksalnie – najbardziej bezpiecznie, a gdy zbliża się do nas życzliwość, do której nie jesteśmy przyzwyczajeni, możemy odruchowo reagować nieufnością. Co za paradoks – sami czasem nie dopuszczamy do siebie zadowolenia i szczęścia. A co, jeśli ono drepcze za nami, czeka obok, ale my ciągle, nadal jesteśmy skupieni na tym, na co czekamy lat 20…bezskutecznie. Łudzimy się, że coś się zmieni, czekamy pod zamkniętymi drzwiami, widzimy tylko te, wcale nie dostrzegając tego, że stoimy w długim korytarzu, prowadzącym do wielu pokojów…Gdybyśmy tylko zauważyli inne drzwi, inne opcje, inne wyjścia….które przecież tam są. Ale my czekamy jak żebrak pod tymi jednymi, zamkniętymi na wszystkie spusty, drzwiami, nie widząc innych, które mogą stać dla nas otworem i prowadzić do pokojów, których piękna byśmy się nigdy nie spodziewali. Czas najwyższy zostawić te drzwi, w które wpatrujemy się lat 20, zostawić to czekanie i zwrócić się w inną, nową stronę. Ale przestać się łudzić, poddać się, zobaczyć, że nic nie możemy zrobić, aby otrzymać to, czego może tak bardzo potrzebujemy, zawsze potrzebowaliśmy, jest trudno, a zanim się poddamy….ma prawo nas ogarnąć wielki smutek. Niczym żałoba. Żegnamy swoje nadzieje, pozbywamy się złudzeń, próbujemy się pogodzić z tym, że nic już nie da się zmienić, nic zrobić. I zanim się odwrócę i spojrzę na inne drzwi, może musi się ze mnie wylać całe morze smutku. Że to trudno, że szkoda, że tak właśnie musi być i że ode mnie nic tu nie zależy. Że jedyne, na co mam wpływ, to moje życie. I to też nie do końca.

Koniec pięknego lata, którego, z pewnych względów, jakbym nie zauważyła. Nie byłam w stanie się nim cieszyć. Ale teraz coraz bardziej doceniam ostatnie nadzwyczaj ciepłe, jak na początek września, dni i coraz większą czuję wdzięczność na widok słońca, które rozjaśnia ostatki lata, gdy już drzewa powoli zaczynają mienić się kolorami jesieni. Kupuję świeczki, przygotowując się na chłodny ciemny sezon, bo ich blask rozświetla mroki, stanowiąc namiastkę światła, którego nam tak bardzo jesienią brakuje. Staram się pogodzić z odejściem słonecznego czasu na rzecz mrocznej, chłodnej i zapewne deszczowej jesieni. Nic dziwnego, że pojawia się smutek – bo gdy czekamy na coś nadaremnie, mija nas lato, radość ze słońca, odpoczynku, ciepła na skórze, pływania w morzu, widoku szczytów górskich, letnich podróży…Gdy patrzę na te jedne zamknięte drzwi, omija mnie cała radość ciepłego lata stulecia…Gdy tak czekam w nieskończoność aż ktoś otworzy, nie jestem w stanie ucieszyć się latem, ciepłem, odpoczynkiem. Nie warto czekać. Nie warto czekać na to, co może nigdy nie nadejść i co może nigdy nadejść nie miało. Czas odwrócić się i rozglądnąć po korytarzu…przestrzeni pełnej niezwiedzanych dotąd pokoi. Pogodzić się z tym, co jest i spróbować innego kierunku, zapukać w inne drzwi, zajrzeć do innych pokoi – może okaże się, że wśród nich odnajdę ten, w którym nareszcie poczuję się dobrze – bo u siebie.

Tymczasem, gdy pozwalam odpływać strumieniom zranień, próbuję dostrzegać to, co nadchodzi mimowolnie, od niechcenia, nieoczekiwanie…drobiazgi, które wywołują na twarzy uśmiech – od czasem przypadkowych, obcych mi ludzi. I całe morze wsparcia, którego mam szczęście doświadczać. Jestem wdzięczna, że poruszam się w rzeczywistości, w której sama mogę wspierać, ale i w której sama wsparcia doświadczam.

A trudne doświadczenia…też są po coś, też nas czegoś uczą, choćby to miało być jedno konkretne ćwiczenie, które ułatwi nam uwalnianie napięć z ciała…Choćby miały mi dać świadomość tego, że nawet jeśli jest trudno, to jakoś sobie poradzę. Zawsze, lepiej lub gorzej, ale sobie poradzę.

Cudne lato stulecia minęło. Czas pozwolić mu odejść i powitać to, co przynosi jesień – spróbować zaufać cyklowi natury i powitać z sympatią widok rozgwieżdżonego nieba – widok, który nierozerwalnie kojarzy mi się z letnimi wieczorami spędzanymi przy ognisku. Może jesienią też możemy się cieszyć życiem, mimo nie zawsze sprzyjającej aury?Dostrzec tylko jesienią pojawiające się kolory i uczyć się, rok po roku, akceptować opadanie zeschłych liści i coraz większy chłód powietrza. Usłyszeć kojący szum bębniącego o szyby deszczu, gdy siedzimy pod wełnianym kocem z kubkiem gorącej aromatycznej herbaty. Zauważyć piękno w zamglonym lesie….czy na pewno on mroczny? Czy tylko otulił się kłębami jesiennej zadumy?…Docenić ciepło schroniska serwującego kawę i gofry z dżemem i podziękować za ciepło wełnianej bielizny, którą ciało tak kocha…i za subtelne nastrojowe światło rozświetlających domowy wieczór świeczek. I za ciepło czyjegoś otulenia, jeśli jest nam dane. A jeśli nie…to utulmy się sami, pobądźmy ze sobą “na dobre i na złe”…Być ze sobą za wszelką cenę wtedy, gdy jest trudno, nie jest łatwo, ale może to jedna z najważniejszych szkół życia…nauczyć się tańczyć w deszczu, zwracając twarz w stronę nieba. Nawet gdybym stała naga…przecież nie przemoknę. Może zmarznę, może będę dygotać z zimna, ale w końcu trafię tam, gdzie będę mogła się ogrzać. Jak to dobrze, że jest nam dane ciepło domowego i niedomowego ogniska. Możemy błądzić w lesie, zgubić drogę, zmoczyć się i przemarznąć, ale w końcu trafimy na ciepłe schronienie. Warto to zapamiętać…zgubiłam się raz i raz się odnalazłam…więc jeśli raz się udało, to przecież musi się udać znowu. Z tą myślą o ile przyjemniej jest zanurzyć się nocnie pod ciepłą kołdrą…o ile łatwiej będzie zasnąć, o ile łatwiej odpocząć.

F1030027

 

Leave a Reply